ULICA LWOWSKA W WARSZAWIE

Bookmark and Share
<< poprzednia następna >>

trochę historii: PRL: zręby: 1945-1950
1945: powroty i szewrolety

Stan ulicy Lwowskiej i życie na niej krótko po wojnie opisuje Joanna Papuzińska w książce "Darowane kreski" (wyd. Literatura, Łódź 2002):

Więc w lewo - była ona nienaruszona przez wojnę. Domy sterczały ciasno i wysoko, zwieszając nad naszymi głowami swe ozdobne balkony, najróżniejsze rzeźby i sztukaterie. Pochodziły one bowiem z czasów, kiedy ludzie nie żałowali ani pracy, ani budulca dla ozdobienia swojego domostwa. Przetrwały te ozdoby strzelaniny, bombardowania i armatnie wystrzały i dopiero później, kiedy straciły już swoich właścicieli i nikomu nie chciało się o nie troszczyć, zaczęły się łuszczyć z tynku i tracić kolory, a niesprzątany z dachów śnieg zwalał się z nich przy odwilży, obtrącając po drodze nosy, liście, pióra i dzioby wyrzeźbionym postaciom, roślinom lub ptakom.
 Na razie jednak ulicy Lwowskiej przypadła rola bardzo ważna i dostojna, tutaj bowiem, z racji że większość domów ocalała, wprowadzały się co prędzej różne ważne instytucje i urzędy, tutaj zajeżdżały czarne "szewrolety", przewożąc różne odpowiednio ważne osoby, tu krążyli zaaferowani panowie z teczkami, a przez okna otwarte w lecie dobiegał nerwowy stukot maszyn do pisania i podniesione głosy dyktujące jakieś ważne pisma.
 Dopiero dalej, gdy mijało się skrzyżowanie
[mowa o odcinku Lwowskiej za Koszykową], rozpoczynała się ruchliwa kraina sklepików i straganów, kleconych, budowanych i remontowanych pospiesznie ze starczących pośród gruzów ścian, kawałków sufitów i resztek zburzonych pomieszczeń. (...) codziennie odkrywałam jakiś nowy zakamarek przywrócony do życia i normalnej używalności, w którym coś sprzedawano, gotowano lub naprawiano, szyto ubrania i buty, wprawiano szyby, polerowano lustra.
 Urok tych wszystkich małych sklepików i warsztacików polegał głównie na tym, że każdy był inny, a wystawy były robione z wielkim sercem i zapałem. Na wystawie rzeźnika przed świętami pojawiły się przepiękne rzeźby ze smalcu, przyprószone proszkiem z papryki, niby jakimś rdzawym śniegiem. Była tam cała zagroda smalcowa, z domkiem, oborą i płotem, a na podwórku stała sobie wyrzeźbiona "jak żywa" świnka z wesołym ryjkiem i figlarnym ogonkiem.
 Szewc umieścił na swej wystawie maleńki, jak dla lalki, damski bucik na korkowym obcasie.
 Przez małe, tuż nad ziemią umieszczone piwniczne okienko buchał nieprzyjemny zapach amoniaku. Lecz jeśli przezwyciężyło się niechęć i zajrzało z bliska do wnętrza, okazywało się, że pracujące w piwniczce kobiety przez cały rok, latem czy zimą, zajmowały się zdobieniem bombek choinkowych i na srebrzystych bańkach malowały kolorowe bałwanki, kwiatki, a nawet białe orły, których skrzydła przysypywały potem lśniącym szklanym proszkiem, zaś koronę, dziób i pazury malowały farbą na złoto.
 W pobliżu mieściły się także dwa sklepy z wymalowanym nad wystawą napisem "MAT. PIŚMIENNE". Były to prawdziwe jaskinie skarbów. Aby dostać się do ich mrocznego wnętrza nie trzeba było znać czarodziejskiego zaklęcia, wystarczyło tylko popchnąć drzwi, które otwierały się z miłym dźwiękiem dzwoneczka (...).
 Odwiedzane przez nas sklepy spożywcze, takie zwykłe, w których kupowało się mąkę, chleb i cukier, także  nie ustępowały kroku innym w ukazywaniu na swej wystawie dziwów i cudów. Prze Wielkanocą za szybami wystaw stanęły maleńkie, zabawkowe stoliczki ze święconką. Przykryte białym obrusem, pyszniły się rumianymi szynkami, zwojami brązowych kiełbasek, pieczonymi babkami, misą kolorowych jajek. Szczyt zaś wszystkiego stanowiła maluteńka szklana karafka i stojące obok cztery kieliszki, nie większe od dziecinnego paznokcia. (...)
 Kto więc wyruszając spod bramy naszego domu wybierał drogę na lewo, trafiał do obszaru zgiełkliwego miejskiego życia. Kto zaś wyruszał w prawo, wkraczał na tereny całkiem odmienne. Okolica nasza wyglądała wówczas jak trzy kawałki tortu, ułożone obok siebie, zaś każdy ostry rożek był potężnie obgryziony na czubku.. To obgryzanie odbyło się podczas powstania, na skutek ostrzałów i bombardowań, które wyburzyły wszystkie narożne domy od strony placu. Z dwóch domów
[Lwowska 1 i Lwowska 2a] pozostały tylko różowe góry gruzu z jakimiś resztkami bramy na otarcie łez, zaś ten trzeci [Śniadeckich 23], mimo odgryzionego czubka, oparł się zniszczeniu  i chociaż okaleczony, służył ludziom jak umiał, nie tylko mieszkaniami, lecz także pomieszczeniami na biura (...). Dom ten był także pełen figlasów-ozdobasów, zaś niedaleko drzwi wejściowych na tabliczce umieszczony był napis, że projektował ten dom arch. Kontkiewicz. Przechodząc, myślałam sobie zawsze o nim, że na pewno już nie żyje, bo przecież gdyby żył, to by chyba nie wytrzymał i zjawił się, aby załatać swój obgryziony kawałek toru.
 Po kilku latach, te dwa najbardziej pokąsane kawałki  zostały zjedzone do końca, to znaczy, rozebrano resztki ruin, a na ich miejsce postawiono nowe budynki, oczywiście już nie takie ładne, na trzecim zaś, tym od od arch. Kontkiewicza, wygładzono tylko zburzoną ścianę i wymalowano na niej obrazek, reszta zaś została tak jak była. Lecz to był dopiero później. Na razie zaś pokąsane domy sterczały resztkami ruin, porastając wcale wesołą zielenią traw i brzózek, które wysiewały się na gruzach z przyniesionych wiatrem nasion. Komuś z ludzi żyjących w dzisiejszych czasach albo też ówczesnym dorosłym krajobraz taki wydawać się mógł smutny lub nienormalny. Ale ja, nie znając innej Warszaw, uważałam go za taki, jak potrzeba. Znając zaś z bajek i innych ciekawych książek opowieści o różnych tajemniczych ruinach, uważałam swoje sąsiedztwo za bardzo szacowne i piękne. (...)
 Mijając zburzone domostwa, wychodziło się na nasz plac. Nie miał o chyba wówczas żadnej nazwy, był po prostu naszym placem lub placem przed politechniką. Okalały go z jednej strony szkielety na wpół zburzonych domów, z drugiej zaś rozciągało się Pole Mokotowskie, gdzie wśród wysokich topowi stała ogrodzona żelaznym parkanem kapliczka czy figura, a za nią kilkanaście grobów, znaczonych drewnianymi krzyżami, lecz podobnie jak nasz plac bezimiennych, bez tabliczek z nazwiskami i imionami umarłych. Plac nasz, chociaż bez nazwy, miał jednak swoją bolesną sławę, bo tu, jak powiadano, odbywała się ostateczna kapitulacja wojsk powstańczych, tu składano broń i tędy wychodziło się ze zrujnowanego miasta.
 My, dzieci, za swój dobrowolny obowiązek uważałyśmy przynoszenie kwiatków zebranych na polu i przystrajanie nimi grobów oraz kapliczki.
 Na tej części placu, która mieściła się przez samą politechniką, powstało cos w rodzaju improwizowanego dziecięcego terenu zabaw. Tu gromadziły się rzesze małych chłopców, do których i my, dziewczynki, przyłączałyśmy się czasem. Do miejscowych atrakcji zaliczały się przede wszystkim dwa nowiusieńkie betonowe pagórki, wyglądające jak kopce termitów, lecz były to w istocie bunkry niemieckie, zbudowane przez wojsko już pod sam koniec wojny i chyba nigdy nie użyte, co tłumaczyło ich nieskazitelny na tle rozstrzelanych domów wokół wygląd. Bunkry te początkowo miały otwory, którymi można było wejść do środka, na co odważali się tylko chłopcy, a i to niektórzy. Opowiadali oni potem niesłychane historie o podziemnych korytarzach pomiędzy bunkrami, którymi, jak mówili, można było "przejść pod całą Warszawą". Po krótkim jednak czasie otwory i wnętrza bunkrów zostały zasypane gruzem i gliną, tak że do środka nie było już wejścia. Pozostały jednak pagórki, na których wyczyniało się liczne akrobacje, a zimą, gdy okrył je śnieg, można było z nich zjeżdżać na sankach, ale właściwie najczęściej okupowali je chłopcy, zjeżdżając na teczkach lub na butach.
 Sam opustoszały jeszcze gmach główny politechniki też stanowił miejsce bardzo ciekawe. Drzwi jego stały na razie otworem, a przez nie można było wsunąć się do przeogromnej wprost okrągłej sali, po której ścianach wpinały się gdzieniegdzie resztki schodów, prowadzących wysoko, na galerię. Całość robiła wrażenie jakiegoś przedwiecznego zamczyska (...)
[które] straciło (...) w czasie wojny cały swój przeszklony dach.
 (...) podjazd przed politechniką. Stały tam dwie obkruszone kolumienki, które niczego nie podpierały, opadały w dół dwa wygięte murki (...). Najmilszy zaś był "globusek" , czyli potężna kula z łuszczącym się nieco tynkiem, przypominającym zarysy mórz i lądów (...)

Gruzy codziennie znikały: poczciwe konie, zaprzęgnięte do wozów, wywoziły je stale gdzieś dalej, poza granice miasta. niepokruszone, ocalałe cegły pieczołowicie układano w sterty i używano ich na nowych budowach. Do uprzątania Warszawy zjeżdżali się ludzie z całej Polski, a nawet i my, dzieci, dostawaliśmy czasem jakiś starannie sprawdzony kawałek - przeważnie trawnika lub jezdni - z którego uprzątałyśmy gruzy i śmiecie. Odkrywały się nowe drogi, trasy, ulice, które można było już przemierzać bez obawy, że się ugrzęźnie w jakichś wertepach. Wszystkie prawie te prace dokonywane były ręcznie. Kilof, młot, łopata to były najpopularniejsze narzędzia. Gdy na przykład burzono ścianę, to przyczepiano do niej stalową linę, mocowano z drugiej strony do czegoś potężnego, a potem na tej linie zawieszali się na rękach ludzie i ciągnąc, starali się obruszać i rozhuśtać ścianę, tak aby w końcu straciła równowagę i runęła. Pracownicy ci - a dołączali do nich na ochotnika przechodnie - mieli zawsze swojego dyrygenta, który obserwował ścianę, a zarazem okrzykami "hej-siup"! lub "hej-łup!" nadawał rytm wysiłkom wszystkich ludzi. Gdy z dolnej części ściany zaczynał wydobywać się białoróżowy pył oraz zgrzytania i trzaski, dyrygent dawał ostatni znak i wszyscy, po potężnym szarpnięciu na zakończenie, uciekali, gdzie pieprz rośnie, żeby ściana nie zwaliła się na nich. O dziwo, wszystko było jakoś tak obliczone, że ściana waliła się z hukiem w zaplanowanym kierunku i wszyscy uchodzili cało. (...)


Na zdjątku powyżej jest właśnie rok 1949, trwa właśnie odbudowa Gmachu Głównego PW, pewnie już z myślą o mającym się tu odbyć za kilka miesięcy kongresie zjednoczeniowym.

1949: zjazd

Symbolem tych czasów jest fakt zmiany nazwy, na lat ponad 40, Placu Politechniki na Plac Jedności Robotniczej - oczywiście na cześć kongresu zjednoczeniowego PPR i PPS w Gmachu Głównym PW (1949).

Lwowska stała się łupem ludzi związanych z Ministerstwem Przemysłu i bezpośrednio z Hilarym Mincem - niższe kondygnacje wielu domów (zwłaszcza tych o wyższych numerach) przeznaczono na biura ministerstwa, mieszkania przydzielono urzędnikom. Tylko części dawnych mieszkańcom udało się zająć pokoje w ich dawnych lokalach i, co trudniejsze, utrzymać je. Zagęszczenie było znaczne - często w jednym pokoju mieszkało kilka obcych sobie osób.

Domy nr 7 i 12 przydzielono Politechnice Warszawskiej, dom nr 10 pozostawiono w dyspozycji Narodowego Banku Polskiego.


Plac Politechniki był miejscem, gdzie odbył się premierowy pokaz samochodu STAR. Impreza miała uświetnić zjazd zjednoczeniowy PZPR.